Moja wioska - część 1

 

Autor: Siward


    

     Każdy poszukiwacz ma zapewne swoje ulubione miejsce, takie do którego wraca, takie w którym czuje się najlepiej, takie w którym - jak to się mówi potocznie: zawsze ma czucie, że coś znajdzie. W moim przypadku takim miejscem jest Leesthorpe położone we wschodniej Anglii w hrabstwie Lincolnshire, wśród malowniczych wzgórz okraszonych nie rzadko leśnymi zastępami. Obszar moich poszukiwań ograniczony jest do dwóch pozwoleń, czyli dwóch farm leżących obok siebie i wynosi mniej więcej 320 ha podzielonych na około 30 mniejszych lub większych pól zróżnicowanych nie tylko pod kątem wielkości, ale też sposobu uprawy. Część to pastwiska nigdy nie orane, część to pastwiska okazyjnie orane, grunty orne, które też z kolei można podzielić na dwie kategorie: orane płytko na około 3 inch, czyli sensu stricto nie orane i o normalnym sposobie orania (tak jak ja - laik w sprawach rolnych rozumiem oranie), czyli ok. 40 cm lub głębiej.
 

Pierwsze podejście

 

     No dobrze, ale jak to się zaczęło? Powiedziałbym, że banalnie :) Będąc w odwiedzinach u mojej córki, która przeprowadziła się do Grantham postanowiłem poszukać w pobliżu tego miasta jakiegoś pozwolenia (bo to wygoda i dwie pieczenie przy jednym ogniu: odwiedziny u wnuków i poszukiwania za jednym zamachem). Lincolnshire to jedno z ciekawszych miejsc w UK, w których możemy znaleźć artefakty z czasów Celtyckich, panowania Rzymu, jak również z mrocznego czasu Anglo - Saksonów zwanych wiekami ciemnymi (który to okres obfitował również w liczne najazdy Wikingów), aż po drugą połowę średniowiecza. Zasada w UK jest taka: im ciekawsze miejsce, tym trudniej o pozwolenie na poszukiwania, a trzeba Wam wiedzieć, że w UK do poszukiwań wystarczy uzyskać pozwolenie farmera, by cieszyć się w pełni z tego pięknego hobby.

 

     Wyruszyłem więc w objazd po okolicznych farmach w nadziei, że ktoś zlituje się nade mną i takie pozwolenie uda mi się uzyskać. Po czterech godzinach i ponad 150 kilometrach wyjeżdżonych samochodem po usłyszeniu tysiąc razy: „przepraszam, ale nie mogę Cię wpuścić na moje pola, bo mam już grupę, która przychodzi na moje pola, czyli Grantham Club”, lub „nie bo nie”, uzyskałem pozwolenie niemal błagając farmera na kolanach aby dziś, choć raz pozwolił mi wejść na jedno, jedyne pole... Udało się :) Pierwsze pole, jakie dostałem od Johna A. nie podobało mi się. Wysłał mnie tam mówiąc, że była tam średniowieczna wioska a ja pomyślałem „ale ekstra!” i na tym skończyła się moja ekscytacja ;) Średniowieczna wioska okazała się polem w postaci łąki z licznymi dołami, wzgórkami z widocznym wałem i drogą przechodzącą obok, niestety również z niezliczoną ilością żelaza w gruncie. Moje dotychczasowe doświadczenia ograniczały się do dwóch lat hasania po polach Lancashire, które w zdecydowanej większości są trawiaste, proste i… puste, a jeśli już są tam sygnały to potężne, duże takie, jakie dają monety z czasów georgiańskich i wiktoriańskich.

 

     Dysponując Rutusem Argo i zerowym doświadczeniem na tak wymagającym terenie po trzech godzinach eksploracji wioski i zerowych wynikach, totalnie rozczarowany i zawiedziony, poddałem się i wróciłem do domu. To była niedziela 16 sierpnia 2015 roku. 23 sierpnia znowu byłem w Grantham :), wróciłem na farmę Johna A. i poprosiłem o kolejną szansę. Dostałem ją, a z nią inne pola – orane. Tak, tego mi trzeba było i wtedy tak naprawdę zaczęła się moja fascynacja tym miejscem.

     Od tego miejsca w zasadzie zaczyna się moja opowieść, której na dobrą sprawę nie da się zmieścić w paru słowach. To moje wzloty i moje upadki, to moje sukcesy przeplatane niepowodzeniami, to moje doświadczenie i wiedza, której przybywało z każdym wyjściem w pole, to moje czasem całkiem wykluczające się nawzajem teorie, przemyślenia, które nie raz sprowadziły mnie na manowce, nauczyły pokory, cierpliwości i … PASJI. Czy macie takie miejsca w swojej detektorystycznej przygodzie, że stajecie na środku pola zamykacie oczy, wyłączacie się na świat zewnętrzny i czujecie, widzicie oczami wyobraźni, jak ludzie z minionych epok przechodzą obok Was, niemal potrącając Was, widzicie jak dziecko odziane w łachmany tapla się w błocie obok swojej chaty, śmiejąc się wyciera zabłoconą ręką jeszcze bardziej ubłoconą twarz? Macie tak? Bo ja mam... Czasem zatrzymuję się i słyszę tętent koni, widzę kilku konnych w pośpiechu gnających przed siebie, nie dbających o ludzi, których spychają z drogi... Dość jednak tego, wróćmy do opowieści :)

 

Drugie podejście

 

     Drugie podejście pamiętam tak samo dobrze, jak to pierwsze, które było kompletnie nie udane, tak jakby to było zaledwie wczoraj. Pole duże (największe jakie do tamtej pory udało mi się eksplorować), zapewne kilkanaście dni wcześniej zaorane i wybronowane. Pamiętam z jaką niecierpliwością wypakowywałem Rutusa z samochodu, jak szybko i pośpiesznie przebierałem się, ale pamiętam też, że po ogarnięciu się z ubiorem i sprzętem na moment usiadłem na krawędzi bagażnika mojej CRV i zacząłem zastanawiać się jak powinienem „podejść” do tego pola, jakie ustawienia i w którym miejscu zacząć. Po obraniu strategii (jakiej - tego już nie pamiętam) ruszyłem w pole. Po dwóch godzinach miałem kawałek „crotal bell” (janczarek), jakiegoś one penny George'a III, jakiś ołowiany token i pierwsze z wielu, jakie przyjdzie mi kopać na tych pozwoleniach - kółeczko z brązu. „Nie jest źle” - pomyślałem, ale jednocześnie przyszła myśl: „no tak, ale nie po to tłukłeś się tutaj 2,5 godziny (taką drogę mam z domu do Grantham), by kopać nic nie znaczące fanty lub George'a” i stojąc na środku pola zastanawiałem się jaką drogę obrać, w którą część pola udać się, by zmaksymalizować szanse na coś wielkiego, coś czego nie mam, a o czym marzę i wybrałem kierunek „od drzewa”, czyli drzewo za moimi plecami i po linii prostej w poprzek pola w dół do rzeki. Dlaczego tak? Do dziś w zasadzie nie wiem, ale to był właściwy kierunek :). Po ok 20 - 30 metrach sygnał piękny jak dzwon, grzebnąłem łopatą i nie mogłem uwierzyć moim oczom. Miałem pierwszego w swoim życiu Hammera!

 

     W tym miejscu należy się Czytelnikowi krótkie, ale wyczerpujące wyjaśnienie, otóż w UK potocznie „hammerami” (hammered coin) nazywamy monety srebrne lub złote bite młotkiem, ale tylko te w okresie od mniej więcej XII wieku do końca używania tej metody tzn. do ok. połowy wieku XVII. Wcześniejsze monety, pomimo że bite dokładnie w ten sam sposób, nazywamy odpowiednio w zależności od epoki: „saksonami” (Anglo-Saxon coins), „celtami” (celtic coins), „rzymkami” (roman coins). Radość ogromna, adrenalina bije na maksa. Pierwszy hammer to coś wielkiego, bez względu na to jak on wygląda, z jakiego okresu dokładnie jest, bo po prostu pierwszy hammer to jak pierwszy pocałunek, jak pierwsza randka, to jak pierwszy dotyk miłości, to coś czego nie można opisać słowami :) Tak też się czułem, dokładnie właśnie tak i tego uczucia nie zapomnę nigdy. Szczęściem moim okazał się być (podążając za opisem z mojego wirtualnego konta w muzeum):

 

A silver groat of Henry VIII of the third debased coinage with the first bust, London mint. [hEnRIC 8 D G AGL FRA] HIB [REX] is the obverse legend and POSVI/DE[VM A/DIVT]OR[/EM MEV] is the reverse legend, date is 1544-47AD.The diameter is 26mm and the weight 1.73g.

 

     Czyli Henry VIII silver groat datowany na 1544-1547 i nie ważne, że był ugryziony zębem czasu. Dla mnie był moim spełnieniem, potwierdzeniem, że jestem we właściwym miejscu i że odtąd to jest mój Eden :)

 

     Kiedy już ogarnąłem radość i płacz szczęścia, pozbierałem się w sobie, ruszyłem dalej ale los postanowił nagrodzić mnie kolejnym niespodziewanym znaleziskiem :) Kolejny hammer leżał dokładnie w tej samej linii, jaką obrałem wcześniej, ale 10 kroków dalej, a był nim:

 

A silver halfgroat of James I second coinage [I D G] ROSA SINE [SPINA] is the obverse legend and [TVE]ATVR VNIT[A DEVS] is the reverse legend date is 1604-19AD.The diameter is 15mm and the weight 0.69g.

 

     Obie monety okazały się być najstarszymi znaleziskami, jakie do tej pory udało mi się odkryć. Jakie to jest uczucie trzymać w dłoni coś, co ma z górką 400 lat? Cudowne :) Nie można tego wyjaśnić w żaden sposób, nie można tego opisać żadnymi słowami. Świadomość, że trzymasz coś, co przez 400 lat spoczywało w ziemi, a ty jesteś pierwszą osobą, która tego dotyka po takim okresie to jak dar, który czyni Ciebie kimś wyjątkowym, kimś komu los powierzył skarb w nadziei, że ty ten skarb docenisz, będziesz o niego dbał i o nim pamiętał. Niestety, popełniłem też błąd, bo na tym samym polu znalazłem coś, czego nie potrafiłem sklasyfikować w pierwszej chwili, przez to nie zrobiłem sobie dokładnej lokalizacji tego znaleziska i do dziś zastanawiam się, w której części pola to wykopałem, a jest to rzecz niebanalna i kolejna, która rozbudziła mój apetyt na historię:

 

Medieval copper alloy harness pendant. The pendant is shield shaped in plan [Type I, as classified by Ward Perkins, J, B, 1940, 'London Museum Medieval Catalogue', page 118, fig 38]; flat in side section and has a suspension loop which is still attached to its fitting. Decoration on the front of the shield is of a large walking or standing bird facing left, with an open beak. The fitting consists of a rectangular plate with a rounded top which has an integral cylindrical rivet projecting from its back face. Below this the plate is split and folded over at its end to form two loops which hold a copper-alloy separate horizontal bar between them. It is from this bar that the pendant hangs. The object has a green patina. Shield shaped harness pendants tend to date from the 13th and 14th centuries. Birds of various types seem to feature quite commonly as decoration on these types of pendants, with numerous examples recorded on the database - including: HAMP-F781DE, WMID-BFE324, NMGW-B78883, WMID-24FEB5, IOW-B7C128. The length is 52mm, the width is 22mm and the weight 9.12g.

 

     Mówiąc krótko: jest to harness pendant (nie jestem pewien jak to prawidłowo przetłumaczyć: zawieszka końska, ozdoba uprzęży końskiej) datowana pomiędzy XII a XIV wiekiem, niewątpliwie pochodziła z uprzęży konia osoby o dość znacznej pozycji społecznej. Tak, o to chodziło, w końcu ślad średniowiecza, a okazać się miało, że ta dość rzadko spotykana ozdoba końska nie będzie jedyną, jaką będzie mi dane wykopać na tych polach... Tego dnia miał być na tym koniec, bo finalnie deszcz wygonił mnie do domu, a los postanowił dawkować moje emocje, o czym miałem się wkrótce przekonać i za co jestem mu ogromnie wdzięczny.

 

Podejście numer trzy, Argo pokazuje pazura

 

     Czy odpuścilibyście, mając taki dzień, jak ten mój z 23-go sierpnia? Podejrzewam, że nigdy! Wracam więc znowu 29 i 30 sierpnia na moją wioskę. Chociaż używam określenia wioska i będzie się ono powtarzać tutaj pewnie jeszcze nie raz, to tak naprawdę nie wracam na pole gdzie jest wioska, bo na to pole - mam wrażenie - ciągle nie jestem gotowy, ani psychicznie, ani pod kątem doświadczenia, ani pod kątem sprzętu. John A. nabiera powoli do mnie przekonania a rozmowa z nim nigdy nie jest łatwa i wygląda ona mniej więcej tak:

- Cześć John, jak tam, wszystko ok u ciebie?

- Taaa...

- Super, widzisz znowu przyjechałem, bo pokochałem te twoje pola :) wpuścisz mnie na któreś?

- Taaa... - chrząka, przeciągle drapie się po głowie - a gdzie chcesz iść?

- No wiesz, tam gdzie byłem ostatnio, to duże orane przy drodze.

- Ok, idź.

Koniec dialogu. Czasem mówi jeszcze coś takiego:

- Ok, możesz iść tam, widzisz? To pole za tym tutaj. – odwraca się na pięcie i odchodzi, koniec rozmowy...

 

     Taki właśnie jest John A. Oschły i szorstki w obejściu, a jednak facet ma dobre serce, bo zlitował się nade mną, biednym polskim emigrantem, który zapragnął poznawać brytyjską historię w sposób nietypowy i aktywny, przez grzebanie w ziemi i odkopywanie tego, co już dawno zostało zapomniane...

 

     Jesteśmy więc ja, mój syn Wiktor i mój zięć Rafał - dziś skład na piątkę :) Chłopaki będą operować Ace 250-ką, a ja oczywiście moim kochanym Argo, którego możliwości w ostatnim czasie mnie zaskoczyły :) Zaczynamy od pola, na którym skończyłem tydzień wcześniej, bo wiem, czuję, że tu coś jeszcze jest, że te dwa hammery to tylko preludium. Kręcę się tu i tam, zwłaszcza w miejscu, gdzie były hammery, słabo idzie, kręcimy materiał na kolejny film, ja - moim telefonem, Wiktor - kamerką typu GoPro, jest wesoło i luzacko, ale poza tym wielkich odkryć brak. Okazuje się, że pole jest nieźle zaśmiecone, często spotykamy nadpalone stopione fragmenty jakichś metalowych obiektów. Chłopaki kopią śliczny Nuremberg Jetton:

 

    

     Mnie los nie sprzyja i po raz kolejny uczy pokory. Wszedłem na pole z przeświadczeniem, że: „co tam Ace 250, ja z moim Argo będziemy tu rządzić”. Okazało się, że to chłopaki kopnęli coś fajnego, a ja musiałem zadowolić się co najwyżej kilkoma ołowianymi kulami muszkietowymi i niezliczoną ilością śmiecia. Schodzimy z tego pola, czuję się słabo, czuję się pobity, a myśli kłębią się pod czaszką, niemniej z ledwo tlącą się nadzieją. Za pozwoleniem Johna A., wchodzimy na pastwisko tuż za jego domem, bo chwilowo mam dość oranych pól... Wjeżdżamy na pastwisko od strony drogi, tu możemy zaparkować auto i spokojnie rozpocząć drugą część poszukiwań tego dnia, nie mając za grosz świadomości co mi ten dzień jeszcze przyniesie. Rozchodzimy się, chłopaki w prawo na taką lekką górkę tuż przy płocie, a ja na wprost od wejścia na pastwisko w poprzek pola. Po kilku sygnałach i kilku wykopanych śmieciach, skręcam lekko w prawo i po dwóch krokach mam bardzo ładny, krótki ale stabilny sygnał. No i mam hammera numer trzy i póki co w najlepszym stanie:

 

A silver threepence of Elizabeth I of the third and fourth issue dating to 1573AD with the initial mark an acorn.

ELIZABETH D G ANG FRA ET HI REGINA is the obverse legend and POSVI/DEV AD/IVTORE/M MEV is the reverse legend. The diameter is 19mm and the weight 2.67g.

 

     Jestem w lekkim szoku, bo na pastwisku chyba się nie spodziewałem wykopać hammera. Moja wizja była troszkę inna, zakładała, że orane pola to jest to, że na nich jest mnóstwo fantów bo ziemia ciągle pracuje, bo jest przewracana, bo zakładałem, że… wszystkie pastwiska były przechodzone... Były?

 

     Idę dalej w linii prostej, gdzieś na wysokości wejścia do świniarni (tak nazwałem z czasem malutki kawałek pastwiska, na którym świnki są czasem wypasane, nieziemsko przez nie zryty). Może z 15 - 20 metrów od płotu (w miejscu dziwnym trochę, bo pole w tym miejscu opada, tworząc jakby rynnę do odpływu wody z wyżej położonej świniarni) mam sygnał taki, jak to się mówi „nie wiadomo jaki”, trochę przełamany, zdecydowanie kolor ale dziwny... Kopię, pinpointer w dołek, szukam, jest. „O rany – pomyślałem – kolejny hammer”. Szok. Zdziwienie. Niedowierzanie i szczęście zarazem miesza mi zmysły. Chyba krzyczę na całe gardło jak wariat :) Widzę, wiem, czuję że to coś starszego od tego, co wykopałem wcześniej w innej warstwie ziemi. Inna jest ziemia w tym miejscu, sucha jak pieprz, rozpada się na pojedyncze małe grudki, coś z tą ziemią jest nie tak...

 

     Otrząsam się z zamyślenia, „nie ma czasu, trzeba kopać dalej, nie ma czasu” - myśli lecą przez głowę jak zwariowane. Zasypuję dołek, wkładam rękę w opaskę przy sztycy Argo i trzymając go pewnie robię ruch ręką i... od razu sygnał, tuż obok dosłownie. „O rany” – powtarzam po raz kolejny mieląc w zębach mocniejsze słowo  – to wszystko emocje, nie jestem w stanie nad nimi panować, już nie... Czuję bardziej niż wiem co będzie, bo sygnał jest niemal identyczny, kopię z niecierpliwością, by dać sobie dowód, że to niemożliwe, że takie rzeczy może się zdarzają, ale nie mnie... Kopię, pinpointer w dołek... mam! To samo, moneta wygląda tak samo, ten sam srebrny pieniążek w stanie mocno skorodowanym, jeśli można użyć takiego określenia dla srebrnej monety. Co jest? Zasypuję dołek, wykrywacz w rękę, krok do przodu… Jest sygnał… Taki sam... Jeszcze jedna moneta... i jeszcze jedna... Kręcę się po lokalizacji, szukam, węszę, nie muszę się wysilać, są tu, wychodzą, łatwe cele, jest ich już sześć. Sześć hammerów – SKARB! Mam skarb, ale to do mnie nie dociera jeszcze.

 

     Kręcę się dalej, szukam, a na samym szczycie tego odwodnienia, albo jak kto woli - tuż na brzegu tego rowu, gdzie ziemia schodzi w dół - mam sygnał. Słaby, ledwo słyszalny i zdecydowanie bardziej na żelazo, ale to jest taka lokalizacja, że ja już wiem, że muszę wszystko kopać. WSZYSTKO! Kopię 40 cm (tak dziś mi się wydaje, może było 35 a może 45, w emocjach ani zdjęć nie robiłem ani filmu nie kręciłem), wychodzi już ostatni hammer a wszystko dzięki Rutusowi Argo i niesamowitemu szczęściu, jakie mi towarzyszyło tego dnia. Wierzcie mi lub nie, ale po wykopaniu siódmej części skarbu siły mnie opadły kompletnie, wszystkie emocje poszły w dół, a ja poczułem tylko ogromne zmęczenie. Jak cudownie jest usiąść na rozgrzanej słońcem ziemi, przykrytej trawą, wie tylko ten, kto czuł się zmęczony i miał okazję w takiej właśnie trawie usiąść. Nagrzanej, soczystej, pachnącej latem i końskimi odchodami trawie :).

 

     Po złapaniu pierwszego oddechu, wypiciu kilku łyków kawy, zapaleniu kolejnego papierosa, ale już z mniej drżącą ręką, zacząłem fantazjować na temat 7 srebrnych monet, kto, dlaczego i w jakich okolicznościach zgubił je, jak poważna strata to dla niego była... Widziałem w wyobraźni złodzieja uciekającego przez strumyk, widziałem jak się przewraca, jak część zrabowanych monet mu się rozsypuje, gubi i znika w trawie, pościg jest tuż tuż, to trzech uzbrojonych ludzi na koniach cwałem zbliża się do strumyka. Ciągu dalszego nie ma, bo po co? W końcu wiem, jak te monety się tu znalazły. Czy aby na pewno? A może zgubił je, wracając zmęczony późnym wieczorem, pijany w sztok z pobliskiej knajpy człowiek, którego życie toczyło się tylko wokół tego miejsca, którego życie tu się zaczynało i tu się zapewne skończyło. Czy ta zguba spowodowała, że jego dzieci głodowały? Mieszam monety w ręku, staram się wyczuć ich aurę, czy jest pozytywna czy negatywna? Nic nie czuję. Nie mam żadnej wizji. Jest pustka. Może jednak nie towarzyszyły tej stracie aż tak duże emocje? Może nie były to aż tak ważne monety dla życia tego człowieka? Może i dobrze, że nie były, że nie ma emocji zaklętych w czasie, bo czasem te emocje mogą mieć wpływ na nas...

 

    

     Dość tego, trzeba zebrać się i spróbować jeszcze coś dziś wyrwać tej ziemi z jej sekretów. Mój skarb, pierwszy w mojej karierze i jak na razie najbardziej spektakularny dla mnie samego i zupełnie nie ważny dla innych, jest ciągle moim pretekstem, by wracać na to pole, by wracać w to miejsce, by znów myśleć, że mogę coś jeszcze odkryć i tak już od ponad dwóch lat...

 

 

Coin 1 - A silver Henry III class IIIc penny, moneyer is Nicole and the mint is Canterbury, date is 1249-50. The diameter is 18mm and the weight 1.03g.

Coin 2 - A silver Henry III class III penny (no subdivision possible due to condition of the coin), moneyer is Nicole mint is either London, Canterbury or Winchester, date is 1248-50. The diameter is 18mm and the weight 1.09g.

Coin 3 - A silver Henry III class IIb, moneyer is Nicole and the mint is London, date is 1248. The diameter is 18mm and the weight 1.34g.

Coin 4 - A silver Henry III class IIIab1 penny, mint and moneyer unknown, date is 1248-9. The diameter is 18mm and the weight 1.34g.

Coin 5 - Probably a silver Henry III class IIIc moneyer possibly Henri in which case mint will be London, date is 1249-50. The diameter is 18mm and the weight 1.13g

Coin 6 - A silver Henry III class IIIa1, moneyer is possibly Henri in which case the mint is London, date is 1248-9. The diameter is 18mm and the weight 1.30g.

Coin 7 - A silver Henry III class II or III remains of a star can still be seen at 12 o'clock at the start of the ob legend. Mint and moneyer unknown, date is 1248-50. The diameter is 18mm and the weight 1.15g.

 

 

CDN.

Siward


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...